Życie po stracie – moja historia

Życie po stracie - moja historia

Uśmiecham się, żeby każdy dał mi już spokój. Aby się nie martwili o mnie ciągle.

Duszę w sobie wszystkie uczucia. Zakładam maskę.

Serce pęknięte nie wiem, czy je uda się posklejać.

Nic już nie jest takie same od twojego odejścia.

W oczach trzymam łzy tak trudno je powstrzymać , zagryzam zęby.

Funkcjonuje bo musze.

Myślę o tobie każdego dnia. Tak bardzo za tobą tęsknie.

Kocham cię aniołku.

Autor: Anonimowa

Wywołanie poronienia – moja historia

W dniu 23lipca 2022r miałam wesele znajomych,24lipca poprawiny, a 25lipca wyczekiwana wizyta u ginekologa po 4tyg. Nawet w najmniejszym stopniu nie spodziewałam się tego co usłyszałam.

Wywołanie poronienia -moja historia

Byłam w 15tygodniu ciąży. Zwykła, normalna wizyta kontrolna, a tam…..okazało się, że serduszko mojego maleństwa przestało bić i ciąża zatrzymała się w 12tyg. To była najgorsza wizyta u ginekologa w moim życiu.

Pani doktor dała skierowanie na szpital, aby wywołać poronienie. Wstawiłam się do szpitala jeszcze tego samego dnia. Lekarze po przyjęciu na oddział zrobili powtórne badania i potwierdzili diagnozę mojej Pani doktor.

Na drugi dzień dostałam tabletki i po kilku godzinach było już po wszystkim. Przed oczami mam cały czas moje maleństwo, które widziałam. Płodek o imieniu Ania spoczął na cmentarzu, ponieważ nie zdecydowaliśmy się na zostawienie jej w szpitalu i utylizację, więc załatwiliśmy wszystkie formalności związane z urzędami i zrobiliśmy pochówek na cmentarzu wraz z księdzem.

Na 17stycznia miałam termin porodu, czyli niedługo bym ściskała swoje maleństwo w ramionach. Niedługo minie 6miesiecy,a ja nadal nie potrafię się pozbierać, nie potrafię się już cieszyć i uśmiechać tak jak kiedyś. Nie mam wsparcia w mężu, rodzicach, teściach, rodzinie i bliskich. Jestem pozostawiona sama sobie.

Męczy mnie to wszystko od środka. Nie umiem, nie potrafię sobie poradzić. Mam w domu 2 wspaniałe, zdrowe córeczki i nie potrafię sobie wytłumaczyć czemu Bóg mi zabrał Anię do nieba do aniołków. Najgorsze jest to, że nawet nie mam z kim porozmawiać, wygadać się czy też wypłakać.

Najbliżsi myślą, że skoro minie już pół roku to ja już zapomniałam, uspokoiłam się, a niestety tak nie jest. Męczy mnie to wszystko w sobie. Chciałabym mieć bratnią duszę z którą mogłabym się wypłakać, wyżalić, ale tak niestety nie mam.
Brak zrozumienia ze strony najbliższych to dodatkowy ból.

Stałam się bardzo nerwowa, zamknięta w sobie, unikam spotkań.
Ktoś kto tego nie przeszedł, nie umie zrozumieć co ja czuję.
Najbardziej boli mnie, że za kilka dni mogłabym tulić ją w ramionach, ale cieszę się, że spoczęła na cmentarzu i mogę do niej pójść codziennie pomodlić się, wypłakać i wyżalić, bo tam nad jej grobkiem nikt mnie nie ocenia, nie widzi mojego cierpienia, a to jak do niej idę daje mi wiele siły do pokonywania słabości na kolejne dni, ale jest ciężko bardzo ciężko.

Autor: Iwona

Tak bardzo pragnęłam zobaczyć dwie kreski – historia o stracie

Od kilku lat borykam się z niepłodnością, przyjmowałam leki. Kiedy hormony się wyregulowały ginekolog powiedziała mi, że jeśli zajdę w ciąże to znaczy, że organizm jest na to gotowy. Tak bardzo czekałam aż pojawią się dwie kreski, że za każdym razem gdy spóźniała mi się miesiączka robiłam test i za każdym razem rozczarowanie bolało tak samo.

moja historia

Pewnego dnia kiedy zauważyłam, że miesiączka spóźnia się pare dni kupiłam dwa testy. Późnym wieczorem jak wróciłam z zakupów zrobiłam jeden z nich i bez wielkich emocji udałam się do kuchni, żeby rozpakowywać zakupy – nie liczyłam, że tym razem pojawią się upragnione dwie kreski.

Kiedy poszłam do toalety i zobaczyłam pozytywny wynik, wtedy radości nie było końca, od razu zadzwoniłam do męża z dobrymi wiadomościami. Pokochałam moją fasolkę od pierwszych dwóch kresek.

Na drugi dzień od razu zadzwoniłam umówić się do lekarza na wizytę, musiałam czekać dwa tygodnie, jednak cierpliwość popłaca. Pierwsza wizyta wszystko było w porządku. Mój maleńki cud się rozwijał a moja miłość rosła w siłę.

Przyszły pierwsze nudności i objawy ciążowe.
Czas kolejnej wizyty, siedziałam przed gabinetem i miałam złe przeczucia.
Już jak lekarz robił USG widziałam, że coś jest nie tak.

W 10 tygodniu ciąży serduszko mojej fasolki przestało bić. Od razu miałam wykonać beta hcg. Po otrzymaniu wyniku – decyzja lekarza mogła być tylko jedna – skierowanie na oddział w celu indukcji poronienia. W tej chwili moje całe szczęście prysło jak bańka mydlana.

W szpitalu otrzymałam tabletki. Moja kruszynka wypadła ze mnie, a ja nie mogłam nic zrobić. Ból i pustka są nie do opisania. Czułam się bezradna, zraniona i brudna. Tak bardzo pragnęłam wyjść już do domu.

Niestety farmakologia nie przyniosła zadawalającego rezultatu, potrzebny był zabieg łyżeczkowania. Kolejne nerwy, stres, ból i upokorzenie.
Najgorsze jest to, że tak długo starałam się o moje maleństwo a wystarczyły dwa dni i straciłam wszystko, straciłam cząstkę siebie.

Moje serce rozbiło się na milion drobnych kawałków.
Dla wszystkich mam aniołków życzę wszystkiego, wszystkiego dobrego.

Autor: Mari

Fasolka – historia o stracie

Myślałam, że takie rzeczy przytrafiają się innym – nie mnie. To tylko zły sen a jutro obudzę się i wszystko będzie dobrze.

historia o stracie

Kiedy położna zaleciła drugie USG za tydzień, wciąż miałam nadzieję, że płód zacznie się rozwijać, a serce bić. Byłam gotowa, by nosić pod sercem dziecko, które będzie chore. Ale ono nie było chore. Było martwe.

Najgorsze było czekanie. Jak wyrok. W obcym kraju, płakałam tylko, gdy obok nie było męża i trzyletniej córeczki. Miałam dla kogo żyć i to trzymało mnie w ryzach. Myślałam też o mamach, które poroniły. Wtedy było mi łatwiej.

Czekam co przyniesie los. Czy będziemy starać się o kolejne dziecko ? Pewnie tak. Ale wciąż w głowie będę mieć fasolkę, która miała pięknie rosnąć, a tak szybko zakończyła swój żywot.

Ze łzami w oczach patrzę w przyszłość. Widocznie to nie był nasz czas. Ale wiem, że jestem silniejsza niż kiedykolwiek. I zrobię wszystko by być dobrą mamą dla córki i być może dla jej rodzeństwa. Kiedyś. W przyszłości. Jeszcze będzie pięknie. Wierzę w to.

Autor: Ania

Okrutny los – moja historia

Będzie długo…
W wieku 16 lat dowiedziałam się, że w przyszłości będzie problem z zajściem w ciążę. W tamtym czasie był to kłopot kłębiący się gdzieś z tyłu głowy, ale nie zdominował on mojego życia. Z wiekiem problem ten zaczął coraz częściej o sobie przypominać.

wasza historia

Gdy poznałam swojego męża, bardzo szybko powiedziałam mu jak jest. Jego spontaniczna reakcja pokazała mi, że człowiek z którym chce być, będzie przy mnie bez względu na przeszkody. A życie tych przeszkód nam nie szczędziło….

Przez kilka lat bardzo intensywnego leczenia, stymulacji wszelkimi dostępnymi lekami, nie udało nam się uzyskać nawet jednej owulacji. Mogę powiedzieć, że w zasadzie klinika leczenia niepłodności stała się moim drugim domem. Chęć posiadania dziecka powodowała życie pod ciągłą presją, w lęku i do tego na kredyt, ale przyszedł moment, że drugi raz z rzędu przez leczenie, doszło do zatrzymania pracy nerek.

Pan doktor powiedział wprost, że dalsze próby są zbyt niebezpieczne dla mojego zdrowia. Straciłam nadzieję, odpuściłam dalszą walkę i próbowałam żyć. Nie było łatwo. I wtedy mój mąż zaczął naciskać na psa. Pojawił się w naszym domu szczeniak, na którego mogłam przelać matczyne uczucia. Głowa i dusza znalazły rodzaj ukojenia. I tak minęło kilka lat…

Aż po 14 latach od momentu, gdy zaczęliśmy próbować powiększyć rodzinę, zobaczyłam 2 kreski na teście. To była najbardziej niesamowita chwila w moim życiu. Emocje eksplodowały w mojej głowie. Radość, bo w końcu się udało, strach, bo mam już swoje lata. Wizyta u lekarza, leki na wszelki wypadek na podtrzymanie, badania krwi i moczu, w 6 tyg usg, wszystko pięknie, widać tętno u małej fasolki. Następna wizyta za 2 tyg, rośnie i jest wszystko dobrze.

Ze względu na wiek robimy badanie NIFTY i już wiemy, że na świat przyjdzie nasz zdrowy synek. W 14 tyg organizujemy rodzinny obiad i ogłaszamy najbliższej rodzinie nowinę. Radości nie ma końca. Wszyscy tak bardzo się cieszą.

Kolejna wizyta i zaczynamy walkę z bakterią w moczu. Poza rozmową z lekarzem, szukam info w necie. Uspokajam się, wszędzie piszą, że ciąża niestety sprzyja infekcjom pęcherza i jest to częsty stan ciężarnych. Włączamy antybiotyk, globulki, leki, niestety miano jest takie samo jak przed leczeniem, antybiotyk ponownie idzie w ruch, jest troszkę lepiej, ale miano nadal wysokie.

Jednak nie niepokoje się jakoś nadmiernie…do momentu kiedy w poniedziałek rano po oddaniu moczu, widzę różową galaretowatą wydzielinę w bardzo dużej ilości. Od razu kontakt do lekarza i wizyta, doszło do rozprzestrzenienia infekcji na drogi rodne i otworzenia się szyjki macicy. Łóżko na kołki, nogi w górze i zakaz wstawania. Podszyć nie można, bo bakteria w organizmie, więc czekamy na posiew z pochwy i szyjki.

W czwartek ponowna wizyta, czuję już że będzie źle. Niestety widać pęcherz płodowy. Natychmiast szpital. Dostaje leki. W piątek na salę przychodzi dziewczyna, która opowiada o swojej poprzedniej ciąży, 3 miesiące bez ruchu z nogami w górze, a jej maleństwo ma już 3 lata, obecna ciąża bez problemu i właśnie przyszła na wywołanie. Dała mi nadzieję, uda się, będzie dobrze.

Ale wieczorem pojawiają się skurcze, coraz częściej i intensywniej, o 22 temperatura 40 stc, dostaje leki, uspokaja się. O 3 nad ranem znowu skurcze, mocniejsze i częstsze. 4 – wołam położną, bo odeszły mi wody, zabierają mnie na badania, czuję, że mój synek nie zostanie w środku, że przyszedł moment pożegnania. Jestem w stanie tylko płakać, pytam czy mogę przeć, bo mój organizm tego chce.

W 19tyg i 5dniu rodzę o 4:35 mój najbardziej oczekiwany i upragniony Skarb. 26 cm długości o wadze 340g. Jeszcze 2 parcia i rodzę łożysko. Położna pyta, czy chce go przytulić. Oczywiście, że chce… Kładzie mi go na piersiach, jest taki malusieńki i taki idealny. W głowie kłębi się tysiące myśli, dlaczego on, czy można było coś zrobić, w jakiś sposób go ochronić… Zabierają go, a mnie wiozą na zabieg.

O 6:40 przynoszą go już ubranego w becik i czapeczkę z symbolicznym motylkiem zrobionym z włóczki. Łzy leją się strumieniami, całuję jego rączki wielkości mojego paznokcia, nosek malusieńki i oczka jeszcze nie otwarte. Cały mój świat się wali. Wyrwano mi kawałek duszy. Zabrano radość i nadzieję. Zostawiono tylko smutek i rozpacz.

O 8 zabierają go już ode mnie, jedzie do zakładu pogrzebowego. Przy moim łóżku coraz więcej i coraz częściej pojawiają się lekarze. Okazuje się, że mam sepsę. Jest niedobrze. Ekran pokazuję ciśnienie 50/22.Dostaje triadę antybiotyków. W przeciągu 10 dni pobierają mi krew około 80 razy i dostaje drugie tyle kroplówek. Ale największy smutek wywołuje łykanie tabletki powstrzymującej laktacje. Łzy same płyną po policzkach. Wszyscy mówią, że to cud że żyje, że macica nie została usunięta i że powinnam się z tego cieszyć. Ale jak mam się z tego cieszyć ustalając szczegóły pogrzebu?! Jak myśleć, że będzie dobrze?

Bałam się powrotu do domu, do normalności, ale chciałam też dać wsparcie mojemu mężowi. Bo uświadomiłam sobie, że ja rozpaczam tylko za naszym dzieckiem, a on miał jeszcze lęk przed tym czy lekarze zdołają uratować mnie.

W szpitalu stworzyłam sobie bezpieczna przestrzeń. Nie wiedziałam co się stanie, gdy ją opuszczę. Z jednej strony tak bardzo pragnęłam zasnąć w ramionach męża, a z drugiej paraliżował mnie lęk przed jego dotykiem. Ale musiałam wyjść i zacząć żyć, choćby po to by dokonać pochówku naszego synka.

Urna z prochami mieściła się w moich dłoniach. Nie chciałam jej oddać. Tak bardzo pragnęłam, żeby ktoś cofnął czas, żeby go uratował. Rozsypywałam się na miliony kawałeczków i składałam w całość setki razy. Z dnia na dzień jest łatwiej. W domu jest z nami jego cząstka w relikwiarzyku, mam jego zdjęcie, był najśliczniejszym dzieckiem pod słońcem. Czekam na moment, kiedy znów będziemy razem.

Autor: Mama Julka